Idę przed siebie, prawie biegnę. Staram się skupić na
unikaniu kłopotów, ale mam z tym niemałe problemy. Moje myśli wciąż błądzą
wokół niego.
Zdenerwowana, rzucam plecak na ziemię i opieram się plecami
o pień drzewa. Wkładam dłonie we włosy i zaciskam je w pięści. Przez chwilę
stoję tak w bezruchu, aż wyjmuję nóż i z całej siły wbijam go w korę.
Po jaką cholerę mnie
pocałował? – pytam samą siebie, mimo że wiem, iż nie poznam teraz
odpowiedzi.
Nagle moje czułe na wszelkie dźwięki ucho wychwytuje
delikatny szelest spomiędzy szumu wiatru w koronach drzew. Dźwięk na tyle
odstaje od muzyki natury, że natychmiast unoszę głowę. Wyrywam nóż z pnia i
powoli się obracam, ale tak, by ewentualny przeciwnik myślał, że nic nie usłyszałam.
Kucam, schylam się po plecak, dyskretnie lustrując wzrokiem otaczające mnie
krzaki. Wśród zielonych liści i ciemnobrązowych pni nie dostrzegam nic
niezwykłego. Nagle jednak znów słyszę szelest i tym razem mam na tyle dużo
czasu, że bez trudu znajduję jego źródło. Pomiędzy zielonymi liśćmi dostrzegam
coś gładkiego i ciemnego. Zakładam, że to część ubrania trybuta, takiego
samego, jakie ja mam na sobie.
Udając, że nic nie zauważyłam, biorę plecak w dłonie i
zarzucam go na ramię. Postanawiam iść dalej przed siebie i czekać, aż owy
trybut poczuje się bezpiecznie, na tyle bezpiecznie, by zajść mnie od tyłu.
Z lekkim uśmiechem na ustach rozglądałam się wokoło.
Mogłabym mieszkać w takim miejscu. Codziennie słuchać ptaków siedzących na
gałęziach i śpiewających własne pieśni. Potrafiłabym żyć wśród dzikiej
roślinności, krzaków, drzew, kolorowych kwiatów.
Z rozmarzeniem spoglądam w niebo. Jasne słońce, białe jak
najjaśniejszy śnieg chmury, przybierające najprzeróżniejsze kształty. Moja dłoń
sama wędruje w kierunku ust, opuszki palców muskają je lekko. W jednej chwili
przypomina mi się dotyk jego warg na moich, ich zadziwiającą wręcz delikatność.
Znów stoję przed nim, czuję jak nasze oddechy łączą się w jedno, usta
delikatnie łączą…
Opanuj się, Debby
– potrząsam delikatnie głową, jakby miało mi to pomóc pozbyć się tych myśli. I skup się wreszcie – dodaję w myślach.
Gdy wyrzucam z głowy wszystkie niepotrzebne myśli, wreszcie
go słyszę. Trybuta podążającego za mną krok w krok. Wyczuwam jego obecność po
mojej prawej stronie. Nagle słyszę te same kroki, tyle że za mną. Uśmiecham się
lekko. Pewnie myśli, że porusza się
bezszelestnie – powstrzymuję złośliwy uśmieszek. – Nie wytrwał by dnia na prawdziwych łowach. Zaraz potem dociera do
mnie, że to są prawdziwe łowy, tylko nie na zwierzynę, a na ludzi.
Słyszę świst powietrza. Wszystko nagle zwalnia, gdy wydycham
powietrze, zaciskając dłoń na trzonku noża i się obracam. W ostatniej chwili
blokuję cios atakującego mnie trybuta, a powietrze przecina głośny brzdęk
uderzającej o siebie stali.
Gdy tak czas zatrzymuje się, mam go wystarczająco, by
przyjrzeć się trybutowi. Jego niegdyś blond włosy sterczą na wszystkie strony,
pobrudzone są kurzem i ziemią, zaś piwne oczy przyglądają mi się z taką samą
uwagą.
Odpieram kolejny cios, wymierzony w moją szyję. Z niejakim
zadowoleniem dostrzegam, że mój przeciwnik jest wychudzony i sprawia wrażenie
osłabionego wielodniowym przesiadywaniem w lesie z marną garstką pożywienia pod
ręką.
Tym razem kolejny cios był zadany szybciej niż poprzednie,
tym samym z mniejszą siłą. Instynktownie robię krok w tył, a w tym samym
momencie nóż przecina moją koszulkę, ledwie naruszając ciało. I to mnie ratuje.
A także to, że mój przeciwnik był mężczyzną. I w momencie, w którym powinien
skupić się na walce, gapi się w mój stanik, a raczej to, co on ukrywał.
Wiem, co trzeba zrobić. Z szybkością pantery biorę zamach na
chłopaka. Krew zalewa moje dłonie, tylko gdy nóż wbija się w miękką skórę
brzucha. Chwilę później czuję coś wbijające się w bark. Nie czuję bólu, adrenalina
krążąca we krwi skutecznie go kryje.
Nie chcę dłużej walczyć. Pragnę już to zakończyć.
Wiem, że mój atak odniósł pożądany skutek. Rana była na tyle
duża, by skutecznie osłabić trybuta. Biorę lekki zamach, wytrącając mu broń z
ręki i popcham chłopaka na ziemię. Kucam przy nim i wykrzywiam głowę.
- Myślałeś, że tak łatwo mnie zabić? – pytam. – Myślałeś, że
cię nie usłyszę i zdążysz mi wbić nóż w plecy? Tego właśnie chciałeś?
Chłopak nie odpowiada. Jego oczy wyrażają wyłącznie ból, a
dłoń kurczowo trzyma brzuch. Uśmiecham się smutno.
- Wiesz, że teraz muszę cię zabić, prawda? – pytam już innym
tonem, ze smutkiem w głosie. – Nawet jeśli bym chciała, to i tak, prędzej czy
później wykrwawisz się na śmierć. W pewnym sensie wyświadczam ci teraz
przysługę – to mówiąc, wbijam mu nóż w serce. Pochylam się nad jego gasnącą
twarzą.
- Przepraszam – szepczę. – Naprawdę nie chciałam tego robić.
Głuchy odgłos armatni ogłasza jego śmierć. A ja myślę. Oto
znalazła się kolejna osoba, którą doprowadziłam do takiego stanu, którą
przeprowadziłam z jednego świata do drugiego.
I tak by umarł –
podpowiada jakiś głosik w mojej głowie.
Nie, gdybym go nie
zraniła – odpowiadam wściekle.
Przecież to on cię
zaatakował, więc to jego wina – upiera się ten sam głosik.
Mogłam się obronić,
nie raniąc go – warczę.
Gdybyś nawet go nie
zraniła, to i tak by umarł – głosik zaczyna się niecierpliwić.
Czyżby? – pytam
wojowniczo.
Nawet jeśli ty byś go
nie zabiła, zrobiłby to inny trybut – zaciskam usta. Oczywiście ma rację. – A zresztą chcesz wrócić do domu czy nie?
Chcę – odpowiadam
już spokojniej. – Z Davem – dodaję mimowolnie
i znów zaciskam usta, gdy dociera do mnie co powiedziałam.
Uuuu – głosik
wydaje się być wyraźnie podekscytowany – chyba
ktoś tu się zakochał!
Zamknij się –
warczę groźnie, uciszając go skutecznie.
Znajduję jakieś ustronne drzewo i wdrapuję się na nie.
Tego dnia już nikt nie ginie. Ze spokojem zapadam w głęboki
sen…
***
Idę ścieżką. Otaczają
mnie wysokie drzewa o chropowatej korze, zdrowe i silne.
Ubrana jestem w luźną
bluzeczkę z czarnego, lekko prześwitującego materiału. Pod spodem mam ciemny stanik, a ręce trzymam
w kieszeniach krótkich, seansowych spodenek.
Nagle słyszę kroki za
sobą. Nie wiem jakim cudem w mojej dłoni pojawia się nóż, ale obracam się i bez
namysłu odpieram atak jakiegoś chłopaka.
- Debby? – dopiero
słysząc jego głos, go rozpoznaję.
- Dave?
Uśmiecham się i
opuszczam rękę z nożem. Chłopak robi to samo. Przyglądam mu się. Ma na sobie
jasnoniebieską koszulę w kratę i czarne spodnie. Jak zawsze i w tym wygląda
strasznie przystojnie. Gdy się do mnie zbliża, czuję jak moje serce zaczyna bić
szybciej.
- Nie sądziłem, że
jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę – mówi, kładąc dłonie na moich biodrach.
Przygryzam lekko dolną wargę.
- I co, nie cieszysz
się, że mnie widzisz? – pytam, mając nadzieję, ze zaprzeczy.
- Cieszę się –
odpowiada ku mojej uldze. – I to bardzo – dodaje, przybliżając się do mnie
jeszcze bardziej. Czuję jego usta na swoich. Zarzucam mu ręce na szyję i oddaję
pocałunek, jednocześnie robiąc krok w tył. Za plecami czuję szorstką korę
drzewa, opieram się o nią. Dłonie wplatam we włosy Dave’a, cały czas go
całując.
Chłopak lekko unosi
moją koszulkę, pozwalam mu ją zdjąć. Nie wiem czemu, ale moje dłonie
instynktownie wędrują do guzików jego koszuli.
Czuję jak Dave
majstruje przy zapięciu mojego stanika…
Donośny huk armatni wyrywa mnie ze snu. Gwałtownie się
unoszę, prawie spadając z drzewa.
Rozglądam się wokoło z uwagą. Mój mózg mówi mi, że właśnie zginął
kolejny trybut, tylko nie wiem kto jeszcze mógłby zginąć. A jeśli to był…
- Przestań o tym myśleć, idiotko – warczę wściekle i
sprawnie schodzę z drzewa. Spoglądam na niebo i musze przyznać organizatorom,
że ich wschód słońca wygląda naprawdę pięknie.
Podpieram się pod boki. Zastanawiam się czy czekać, aż
pozostała dwója się pozabija, czy wkroczyć z nożami do akcji. Mam poważny
dylemat, doskonale wiem, ze organizatorzy nie pozwolą mi stać z boku i patrzeć
jak tamta dwójka ginie. Na własne szczęście (albo nieszczęście) Claudius
Templesmith rozwiązuje go w oka mgnieniu.
- Uwaga trybuci! – zaczyna mężczyzna. – Zostało już was
zaledwie trzech! Jesteście sami na wielkiej arenie, beż choć kropli wody! Bez
niej nie pożyjecie długo, ale możemy rozwiązać wasz problem! Za dwie godziny
pod Rogiem Obfitości znajdziecie tony wody. Ten, który będzie pierwszy,
zdobędzie ją. Musicie wytrzymać tylko dwie godziny…
Głos się urywa, a ja przeklinam soczyście pod nosem. Woda.
Jedyna rzecz, jakiej potrzebuję i jedyna, której nie mam.
Dwie godziny… – te słowa zaprzątają moją głowę. Musze mieć wodę,
jeśli chcę wygrać. Jeśli jej nie zdobędę, będę osłabiona. Wiem co zrobię.
Pójdę.
Podróż do Rogu Obfitości zajmuje mi jakieś dwie godziny.
Jednak gdy jestem już na miejscu, nie mogę nigdzie dostrzec wody. Chowam się za
krzakiem i czekam. Nagle, na moich oczach z ziemi wyjeżdża metalowa tarcza, a
na niej… Mało nie wydaję z siebie okrzyku zdumienia. Tony wody! Butelki pełne
przeźroczystego płynu błyszczą w słońcu, kuszą mnie. Zdają się krzyczeć: Weź nas, weź nas!
Rozglądam się wokoło, ale nie dostrzegam żadnych trybutów.
Wiem, że to tylko złudzenie, czuję, że oni gdzieś tam są…
W jednej chwili podrywam się z miejsca i wbiegam na polanę.
Ze zdziwieniem zauważam, że nikt mnie nie goni. A nagle słyszę świst powietrza.
Wiele razy słyszałam, że jeśli człowiek jest blisko śmierci,
przed oczami przelatuje mu całe życie. Ale ja nic takiego nie czuję. Nie
przypominam sobie dzieciństwa. Widzę tylko malutką siekierę pędzącą prosto na
mnie.
_____________________________________
Rozdział tak jak obiecałam jest. Miał być o 15, ale byłam u trzech lekarzy i nie miałam jak go wstawić...